Od wczoraj jestem bardzo podekscytowana. Dlaczego? Bo udało mi się wreszcie znaleźć ramen w Holandii.
Nie było to jednak takie proste jak mogłoby się wydawać.
Zacznijmy od tego, że w Polsce wbrew pozorom można spróbować przeróżnych dań z nawet najbardziej odległych zakątków świata.
W Holandii natomiast wszystko ogranicza się do kuchni chińskiej, tajskiej, tureckiej i holenderskiej... tak w dużym uproszczeniu. Przy czym kuchnia chińska, indonezyjska, tajska, czy jakby jej kto nie nazwał ogranicza się do tego samego. Czytaj kurczak (lub inne mięso) z ryżem albo makaronem. W wielu miejscach zjemy tutaj sushi. Nie licząc kilku drobnych wyjątków. Natomiast w kuchni tureckiej najbardziej popularnym, dostępnym daniem jest (uwaga chyba nikogo nie zaskoczę) - kebab.
Podsumowując... trzeba się naprawdę nagłowić i postarać, żeby znaleźć coś innowacyjnego.
Ramen szukałam od momentu... gdy zaczęłam tutaj mieszkać. Jako, że fascynuje mnie Japonia, staram się próbować tej zupy wszędzie tam, gdzie tylko mam możliwość. W tym przypadku nie mogło być inaczej.
Po półtorej roku wreszcie się udało. Znalazłam pierwszą restaurację serwującą ramen. Domyślacie się co było dalej? Od razu zamówiłam je do domu na obiad. No dobra... mój narzeczony, ale wszystko pozostaje w rodzinie.
Na początek kilka słów na temat otrzymanego jedzenia. Dostajemy dwa pudełka - jedno z gorącym bulionem oraz miskę z wszystkimi zamówionymi składnikami do podgrzania. Do tego oczywiście instrukcja obsługi.
Jak dla mnie super pomysł. W smaku również całkiem niezłe. Wciąż nie mam porównania z prawdziwym ramen, ale trochę ich już w swoim życiu zjadłam i to zdecydowanie było jednym z lepszych. Już na sam widok jest bardzo apetyczne. Zgodzicie się?
Do tego miły gest ze strony restauracji - karteczka dołączona do zamówienia. Moim zdaniem to naprawdę urocze.
Poza zupą chcieliśmy wypróbować też innych smakołyków, które były dostępne na stronie internetowej.
Ostatecznie zdecydowaliśmy się na krewetki...
... i pierożki gyoza, których nigdy wcześniej nie jadłam.
Jak na pudełkowe jedzenie, wszystko prezentowało się znakomicie. Ba, do tego było naprawdę smaczne.
To jednak nie wszystko. Natrafiliśmy również na japoński napój. Coś jak nasza oranżada.
Jak na japońską myśl techniczną przystało, musiałam się chwilę nagłowić nad tym jak otworzyć butelki. Okazało się, że trzeba wcisnąć korek do środka (chyba, przynajmniej to zadziałało). Zwężenie w butelce, które możecie zaobserwować na zdjęciu powyżej, miało chronić przed wpadnięciem blokującej kulki do napoju. Zresztą spróbuję pokazać Wam to na filmie.
Podsumowując... jestem bardzo, ale to bardzo zadowolona i szczęśliwa, dlatego musiałam się dziś z Wami tym podzielić.
Comments